poniedziałek, 26 października 2015

Islandia cz.3 południe i zachód -lód, czerń i strzelająca woda

             Część wschodnia wyspy ugościła nas piękną słoneczną pogodą mimo początków października. Niestety jak tylko wyruszyliśmy na południe, zaczęło padać. Czy to nas zniechęciło? Czy pokrzyżowało nam plany? Co fajnego czekało na nas na południu? O tym przeczytacie poniżej.

Dzień 7: lodowa laguna Jökulsárlón, lodowiec Vatnajökull przy jeziorze Fjallsárlón
Dzień przywitał nas deszczem, który padał przez pół dnia. Nie stanowiło to dla nas problemu, gdyż w tym czasie musieliśmy pokonać spory odcinek drogi. Na szczęście krótko po tym, jak dojechaliśmy do celu, do lodowej laguny Jökulsárlón, przestało padać, wyszło słońce i było pięknie. Laguna ta to w rzeczywistości jezioro powstałe w połowie ubiegłego wieku z wód topniejącego lodowca. Kry nadal odrywają się od jęzora i pływają po tafli jeziora. Laguna jest jedną z większych atrakcji Islandii. Choć urokliwa, nie zrobiła na mnie spodziewanego wrażenia. 






Takich lagun jak Jökulsárlón jest trzy. Zajechaliśmy do innej, mniejszej Fjallsárlón, skąd mieliśmy piękny widok na jęzor lodowca Vatnajökull. Lecąc na Islandię jednym z moich trzech największych pragnień było zbliżyć się do lodowca, a najlepiej go dotknąć:) Mój K. zaproponował, byśmy obeszli jezioro i podeszli do lodowca. Tak też zrobiliśmy, tylko nie wiedzieliśmy, że tuż przed jęzorem wypływa z jeziorka niemożliwa do przebycia rzeka. Ale i tak byłam zachwycona mając lodowiec prawie na wyciągnięcie ręki, o kilkaset metrów ode mnie. Pięknie, majestatycznie wyglądała ta wielka, błękitno-biała góra lodu i śniegi




Dzień 8: czarna plaża Reynisfjara, kąpiel w górskim basenie, wodospad Seljalandsfoss od tyłu, wrak samolotu Dakota
Jeśli spacerowaliście kiedyś nad brzegiem morza lub oceanu po plaży, to wiecie, jakie to przyjemne. A czy spacerowaliście po czarnej, niebotycznie szerokiej plaży takiej jak Reynisfjara? Bawiłam się w berka z wielkimi puchatymi falami rozbryzgującymi się o brzeg. Jedna mnie złapała zalewając mi buty, na szczęście nieprzemakalne;) Ta cisza (nie licząc huku fal), ten spokój, ten blask, to piękno... Kojąco-hipnotyczny stan podobny do tego znad wodospadu Dettifoss.





O ile w mroźnym islandzkim oceanie nie chciałabym się kąpać, to do gorących termalnych basenów ciągnęło mnie jak magnes. A że nieopodal znajduje "ukryty basen" położony w górskiej dolince, to postanowiliśmy wykorzystać okazję. Basen nie bez przyczyny nazywany jest "ukrytym", niełatwo go znaleźć. Ale jak się już tam dojdzie, to jest baaardzo przyjemnie. Wg Mojego K. była to najprzyjemniejsza nasza kąpiel. Basen ten jest najstarszym na wyspie zbudowanym w 1923 r. Woda nie jest bardzo gorąca, ale wystarczająco ciepła, by sobie popływać.




Po odświeżającej kąpieli ruszyliśmy dalej zażyć jeszcze bardziej odświeżającego prysznica... za wodospadem:) Wodospad Seljalandsfoss nie jest ani największy, ani najpiękniejszy, ale wyróżnia się tym, że można go obejść dookoła. Z tyłu prowadzi ścieżka. Bardzo fajne doświadczenie:)





Na koniec dnia stanęliśmy oko w oko z wrakiem amerykańskiego samolotu tzw. Dakota, który rozbił się na plaży w 1973 r., na szczęście nikt nie zginął. Część jego kadłuba postanowiono zostawić na plaży na pamiątkę i ku uciesze turystów.



Dzień 9: gejzer Strokkur, wodospad Gullfoss, Park Narodowy Thingvellir, Reykjavik
Nocleg zorganizowaliśmy sobie niedaleko obszaru geotermalnego Haukadalur, którego główną atrakcją jest gejzer Strokkur. Jest to jeden z niewielu naturalnych gejzerów wybuchających regularnie co 8-10 min., a zatem bardzo często. I dość wysoko. Tablica informacyjna przy wejściu do parku informuje, iż Strokkur wyrzuca słup wody na wysokość 20-25 m. My jednak nie doświadczyliśmy aż tak potężnego wybuchu. Szacujemy, że mogło to być raczej 10-15 m. Ale i tak było fajnie i ciekawie:) Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się inny gejzer, a właściwie pozostałość po nim - gejzer Geysir, od nazwy którego wzięła się nazwa "gejzer". Jest to najstarszy znany i opisany gejzer na świecie. Dziś niestety już nie wybucha. Ale kto wie, może przy okazji kolejnego trzęsienia ziemi coś się "ruszy" i Geysir znów wybuchnie, jak to miało miejsce w 2000 r., gdy po trzęsieniu ziemi kanał się odblokował i przez kilka dni Geysir wyrzucał wodę na wysokość 122 m!


Cały teren bucha parą z mniejszych i większych szczelin

O rzut kamieniem od gejzeru jest wodospad Gullfoss. Jest to kolejny z potężnych wodospadów. Tym razem "dwupiętrowy".



Po drodze do Reykjaviku zatrzymaliśmy się w Parku Narodowym Thingvellir (Þingvellir). To ważne miejsce w historii Islandii. To tu od 930 r. gromadził się AlÞing (Althing), czyli islandzki parlament, najstarszy na świecie. Obszar ten jest również bardzo interesujący ze względu na budowę geologiczną. Znajduje się on w miejscu, gdzie stykają się płyty tektoniczne północnoamerykańska i euroazjatycka. Powierzchnia ziemi poprzecinana jest licznymi szczelinami, wśród których największa tworzy głęboki wąwóz Almannagjá.





Po południu dojechaliśmy do stolicy kraju, Reykjaviku. To urocze miasto z malowniczą starówką. Nas jednak najbardziej ciągnęło do lokalu, gdzie moglibyśmy zjeść... wieloryba:) Tak, tak, wieloryba można legalnie skosztować chyba tylko w trzech krajach na świecie: Islandia, Norwegia i Japonia. Jako miłośniczka kuchni i gotowania nie mogłam się oprzeć, mimo pewnych wyrzutów sumienia. Ale być i nie spróbować...? Przełamałam się. Było to ciekawe i smakowite doświadczenie. Ale jeszcze lepszym, wręcz rewelacyjnym wyborem okazała się zupa z homarów. O tych daniach więcej opowiem w osobnym wpisie. Póki co powiem, że na najlepszą zupę z homara trzeba koniecznie wybrać się do Sægreifiinn, inaczej Seabaron. To portowy niewielki lokal na kilkanaście miejsc. Zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz nie zwraca na siebie uwagi, siedzi się na beczkach rybackich wyłożonych spękanymi poduchami przy długich stołach z lakierowanego kawałka drzewa. Nie ma menu, z witryny chłodniczej wybiera się, co ma się ochotę zjeść. Mimo to lokal jest stale pełen, latem czeka się w długiej kolejce. Miejsce stało się słynne na cały świat za sprawą podawanej tu lobster soup, czyli zupy z homara, która okazała się RE-WE-LA-CYJ-NA!!! Oniemiałam z zachwytu! Nawet New York Times już w 2006 r. pisał: "The concoction, called humarsupa, is straightforward, traditional, glaringly honest, delicious and the first thing you should eat when you arrive in town." (źródło). Również nasz rodzimy Makłowicz zachwycał się tą zupą.




Dzień 10: pole geotermalne Gunnuhver, most Leifura Erikssona
Ostatni dzień:( Obudziliśmy się tuż przy polu geotermalnym Gunnuhver, bodajże najbardziej aktywnym obszarze tego typu na Islandii. Pełne jest mocno dymiących oczek błotnych i wodnych. Ciekawostką jest, że wody gruntowe w tym miejscu pochodzą w całości z oceanu. Cały teren usiany jest wrzącymi oczkami, z których największe ma 20 m średnicy, a gotująca się w jego wnętrzu woda osiąga 300 st.C, przez co bulgocząc "podskakuje" na wysokość nawet 2 m.

Przed ogromnym stawem z wrząca wodą

Spakowani ruszyliśmy w stronę lotniska w Keflaviku. Po drodze Mój K. dostrzegł coś, co chciałam bardzo zobaczyć - most Leifura Erikssona symbolicznie łączący dwie płyty tektoniczne północnoamerykańską i euroazjatycką.




I tyle oraz aż tyle. Hlip, hlip, łezka się w oku kręci, że trzeba było opuścić tę wspaniałą wyspę:(

Ale to nie koniec wpisów o Islandii (stety albo niestety;) ). W kolejnej części podam kilka rad, jak zorganizować wyprawę na tę wyspę, a przynajmniej jak my to zorganizowaliśmy. Będzie również wpis o kulinarnych ciekawostkach. Zapraszam wytrwałych i zainteresowanych;)

Islandię bardzo polecają

1 komentarz:

  1. Zdjęcia są fantastyczne, więc pewnie widoki były jeszcze lepsze :) Czekam na kolejny wpis, bo też bym chciała tam kiedyś polecieć.

    OdpowiedzUsuń